Komunikacyjnie wykluczeni
Zamknięty budynek dworca autobusowego w Brzegu w województwie opolskim jest symbolem upadku PKS-u nie tylko w powiecie brzeskim, ale także w całym regionie opolskim i jednym z wielu w Polsce.
Będąc
w Brzegu i wychodząc z zabytkowego dworca kolejowego można zobaczyć
budynek dworca PKS z czasów PRL. Widać po jego wyglądzie, że czas
świetności ma dawno za sobą. Jest od paru lat zamknięty, a bilet
autobusowy można kupić u kierowcy. Dni dworcowego pustostanu są
policzone. Latem ubiegłego roku Rada Miasta Brzeg postanowiła kupić
od właściciela terenu (PKS Brzeg), na którym zamknięty dworzec
się znajduje. Co zamierzają zrobić władze miejskie?
Zrewitalizować teren, wyburzyć peerelowski budynek dawnego dworca i
postawić przystanki, przy których zatrzymywałby się autobusy. W
tych planach nie ma mowy o budowie nowego dworca. Co z informacją i
kasami? Nową lokalizacje znalazłby w budynku dworca kolejowego.
Pomysł ten średnio podoba się mieszkańcom miasta. Chociaż PKS
Brzeg na razie ma się dobrze, to spore grono pasażerów obawia się
jego upadku. Docierają do nich informacje, że są likwidowane
połączenia przez Mobilis oraz Arrive w innych częściach kraju. Te
prywatne spółki przejmowały w ostatnich latach lokalne PKS. Potem
ograniczały lub likwidowały tzw. nierentowne połączenia. W ten
sposób odcinając wsie i miasteczka od większych miast oraz
aglomeracji miejskiej. Ludzie nie mając jak się dostać do lekarza,
szkoły i pracy są zmuszani do zakupu samochodu. W ten sposób wiele
regionów w Polsce cofa się cywilizacyjnie do czasów sprzed
przedwojennych.
PKP
i PKS przez lata uzupełniały się wzajemnie. Autobusy dowoziły
podróżnych do miejscowości, gdzie docierała kolej. Każdy mógł
więc dotrzeć do najdalszych zakątków kraju. Po 1989 roku PKP
padło ofiarą neoliberalnego myślenia polskich władz. Kolejne
rządy dążyły do wygaszania połączeń w przekonaniu, że kolej
należy do przeszłości. Upadały zakłady pracy, mniejsze miasta i
wsie zaczęły zbiegiem lat się wyludniać, zwiększył się pobyt
na samochody. Dla władz idealnie argument aby zamknąć
„nierentowne” połączenia. Źródło przyczyn upadku PKP należy
szukać nie w początkach transformacji, ale dużo wcześniej.
Krzysztof Rytel na stronach „Zielone Mazowsze” opisuje stan
rzeczy polskiej kolei przed 30. laty: „Kiedy przegląda się
rozkłady jazdy z czasów PRL, trudno się dziwić późniejszemu
upadkowi kolei. Dzisiaj mogą robić wrażenie gęstością
eksploatowanej sieci, ale na pewno nie częstotliwością i
porami kursowania. Na liniach lokalnych zazwyczaj było tylko
kilka par pociągów dziennie (często 3 lub 4), w dodatku z tego
część w porach zupełnie nieprzydatnych przeciętnym pasażerom.
Na przykład w roku 1960 do Zamościa od strony zachodniej w dobie
przyjeżdżało aż 7 pociągów, ale z tego jeden o 22:00, drugi o
23:31, a trzeci o 2:10. Przydatne pasażerom były na linii zatem
tylko 4 połączenia z 7. Czegoś takiego jak stały takt, czy stałe
końcówki minutowe, poza niektórymi liniami aglomeracyjnymi, w
Polsce nie było praktycznie nigdy”. Do tego przestarzały
tabor wymagający kosztownej eksploatacji dołożyły się do
niewesołej sytuacji na PKP w początkach lat 90-tych XX wieku. Przez
kolejne lata państwo bardziej inwestowało w ruch drogowy oraz
infrastrukturę około drogową, aniżeli w tabor kolejowy oraz
infrastrukturę torową oraz dworcową. Najgorzej miały się linie
nie zelektryfikowane, lokalne. Te szybko zamykano bez głębszej
refleksji jaki może mieć to skutek dla regiony i jego mieszkańców.
I tak 1995 roku zamknięto odcinek linii 275 Wrocław Muchobór –
Guben, na odcinku Żagań – Lubsko położonym w ówczesnym
województwie zielonogórskim, dziś lubuskim. Zamknięcie
tego odcinka linii wpisywało się w proces cywilizacyjnej degradacji
samego Lubska oraz okolicznych miejscowości i wsi. Już w latach
90-tych zmniejszano liczbę pociągów do tego miasta, aż w końcu
24 lata temu przestały tam dochodzić pociągi. Skutek jest tego
taki, że infrastruktura jest w złym stanie, dworzec popada w ruinę,
a piękne wiaty w stylu łużyckim na dwóch peronach zostały
zdewastowane. W ostatnich dziesięciu latach Lubsko przeszło
rewitalizację przepięknej starówki. „Cóż z tego, że
odnowili nam Stare Miasto, skoro nie ma czym dojechać. Pociągów
brak, a PKS-ów tyle, co nic” - skarżył się jeden z
mieszkańców Lubska. Sprawa połączeń między Lubskiem a Żaganiem
to fragment problemu z publiczną komunikacją w regionie żagańskim
oraz województwie lubuskim. Upadek węzła żagańsko – żarskiego
jest obrazem degradacji całego regionu. Jest on zreszta najszybciej
wymierającą częścią lubuskiego. Przyczynił się do tego upadek
mi. in. kolei. Żary oraz Żagań rozwinęły się w XIX wieku
właśnie dzięki kolejnictwu. W czasach PRL istniała w Żarach oraz
Żaganiu cała infrastruktura około kolejowa, były żłobki,
przedszkola dla dzieci pracowników PKP, świetlice czy dom
kolejarza. To, co przesądziło o końcu tego węzła była niemądra
decyzja rządu Tadeusza Mazowieckiego, który cofnął dotacje na
elektryfikację linii do Legnicy i Zielonej Góry. Druga nie mniej
ważna, to brak alternatywy dla połączeń ponadregionalnych i
międzynarodowych. Żagań oraz Żary leżą przy linii, która po
remoncie, elektryfikacji oraz położeniu drugiego toru na odcinku
Legnica – Żagań i Żagań – Guben dziś mogły mknąć pociągi
z Krakowa, Katowic, Opola i Wrocławia do Berlina. To mogło uratować
tamtejszy węzeł od tego czym jest teraz. Dla regionu lubuskiego
upadek PKS-ów jest nie mniej dotkliwy od upadku transportu
kolejowego. Nie ma już mi. in. PKS-u w Nowej Soli, który
zbankrutował w 2016 roku.
Nie
lepiej sytuacja się ma we wschodniej części kraju. Lubelskie,
gdzie linii kolejowej można policzyć na palcach jednej ręki.
Najgorzej miała się sytuacja na Roztoczu i w dawnym województwie
zamojskim. Tam już w 2000 roku zlikwidowano połączenia osobowe, a
9. lat później jedyne jakie istniały połączenia dalekobieżne.
Roztocze zaczęto nazywać dzikim wschodem, zresztą nie tylko ze
względu na brak rozwiniętej sieci komunikacji publicznej. Sytuacje
miały uratować szynobusy zakupione przez województwo lubelskie.
Reaktywowano w 2011 roku pociągi osobowe z Zamościa do Lublina.
Zapomniano jednak o Hrubieszowie i okolicznych wsiach. Tam już
pociągi z Zamościa nie docierają, co ofertę kolei regionalnych
czyni niespójną oraz niepełną. Poza tym ilość kursów jest
żenująco mała. Godziny odjazdów oraz przyjazdów są za rzadkie i
nie pasują pasażerom. Nie jest to jedynie problem Roztocza, ale
wszystkich regionów kraju. Szczególnie trudna sytuacja jest w
Podkarpackim. Tam zarówno pod względem połączeń kolejowych jak
autobusowych mamy od lat zapaść. Na portalu Strajk.eu możemy
przeczytać w notatce prasowej z 4 grudnia 2018 roku o sytuacji z
transportem publicznym jaki mają mieszkańcy Rzeszowa oraz okolic:
„– To jest tragedia. Nie mam prawa jazdy,
nie mogę poruszać się samochodem, a muszę dojeżdżać codziennie
na zajęcia do Rzeszowa. 30 kilometrów nie przejadę rowerem –
mówi w rozmowie z Portalem Strajk 23-letnia Anastazja, studentka
miejscowego uniwersytetu. Nie ona jedna jest w takiej sytuacji.
Problem dotyczy kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców aglomeracji,
którzy codziennie wsiadają w autobusy, aby dostać się do pracy w
stolicy województwa.
PKS zlikwiduje bądź zawiesi kursy do
kilkunastu podmiejskich miejscowości. Na domiar złego, połączenia
likwiduje również prywatny przewoźnik Arriva, który rozwiązuje
swoją bazę w Sędziszowie Małopolskim. Efekt? Z rozkładów
zniknie ok. 50 połączeń. Jaki wybór będą mieć mieszkańcy?
Przesiadka na samochody, albo bezrobocie. Pewnie jest jedno –
zwiększy się ruch kołowy, a to będzie mieć fatalne konsekwencje.
– Dobrze działający transport publiczny jest nam potrzebny, jeśli
chcemy chronić środowisko czy ograniczyć smog. Jak mamy to robić,
jeśli likwidowane są kolejne połączenia? – mówi w rozmowie z
„Wyborczą” Dominik Bąk, prezes zarządu Podkarpackiego
Stowarzyszenia Miłośników Komunikacji, dodając, że ludność
znajdzie się na łasce prywatnych przewoźników, których standard
usług woła o pomstę do nieba. Busiarze nie zatrzymują się na
wszystkich przystankach, dojeżdżają tam, gdzie im się to opłaca,
a nie tam, gdzie istnieje potrzeba społeczna”.
Cięcia połączeń
PKS-ów to prawdziwa plaga. Zmuszająca ludzie mieszkających na
wsiach i nie tylko do zakupu samochodu. W
innym przypadku osoby nie posiadające czterech kółek mogą
mieć poważne problemy z poruszaniem się. Niestety neoliberalne
media oraz ekonomiści mają na likwidacje połączeń autobusowych i
masowy proces wykluczania transportowego jedną odpowiedź. Zawszę
tą samą w duchu lat 90-tych: „Nie ma potrzeby
utrzymywać kosztownych połączeń dla garstki osób”.
Aż chce się chce krzyknąć: „To jest wasza
demokracja!”. Polityka
transportowa kraju to katastrofa jak zresztą w innych dziedzinach
życia w Polsce. Cięcia połączeń w transporcie publicznym,
poza miejskim szczególnie w ostatnich latach stanowi symbol procesu
transformacji. Jego opłakane skutki już odczuwamy, a będzie
jeszcze gorzej.
Komentarze
Prześlij komentarz