Ja tu już nie chodzę

Lata 90-te XX wieku to był czas, kiedy wielu z nas miało nadzieję, że po latach życia w komunizmie będziemy mogli żyć tak jak na zachodzie. Wówczas stopniowo dochodziło do rozwarstwienia pod względem dochodowym. Większość polskiego społeczeństwa stawała się z biegiem lat uboższa a niewielka grupa cwaniaków pięła się do góry. Transformacja odbiła się m.in. na najuboższych rodzinach, coraz bardzie uzależnionych od pomocy społecznej będącej emanacją nieudolności państwa. Po upadku PRL-u szkolnictwo musiało mierzyć się z nowymi realiami. Dla placówek wychowawczych będących częścią polskiego systemu edukacyjnego i zatrudnionych tam osób były to trudny czas. Pierwsza dekada III Rzeczypospolitej wielu przypadkach przyniosła (w wyniku reformy edukacji w 1999 roku) częściową lub całkowitą ich likwidacją. Niedofinansowanie w latach 90-tych, brak wizji na prowadzenie ośrodków wychowawczych w nowej postkomunistycznej rzeczywistości przez ich dyrekcje i personel budzą krytykę. Skutki zaniedbań z początków przemian odczuwamy obecnie, wielu wychowanków ośrodków wychowawczych musi się mierzyć z systemowym wykluczeniem. Nie było inaczej jedną z takich placówek – Ogniskiem „Gocław” mieszczącym się kiedyś w bloku przy ulicy Witoszyńskiego 1 w Warszawie. Należał do Państwowego Zespołu Ognisk Wychowawczych im. Kaźmierza Lisieckiego „Dziadka”. Kazimierz Lisiecki to postać ważna w społecznych dziejach Warszawy XX wieku. Nie będzie tu o nim mowa a o tym jak funkcjonujące przez lata 90-te minionego wieku Ognisko „Gocław” stało w sprzeczności z jego ideałami. Trzeba pamiętać, że po II wojnie światowej ogniska kierowane przez Lisieckiego zostały przejęte przez państwo a on musiał się temu podporządkować. Nie mógł sprzeciwić się władzą komunistycznym, inaczej nie miałaby możliwości wpływania na dalszą działalność ognisk. Niestety przez dekady PRL-u ogniska zastygły w mentalności skostniałych organizacji przypominające otwarte domy dziecka. W 1989 roku w jednym z bloków młodego warszawskiego osiedla Gocław przy ulicy Witoszyńskiego 1 powołane zostaje kolejne ognisko. Od początku do 1997 roku jego kierowniczką była Krystyna Wojciechowska (zmarła w 1998 roku). Właśnie do tego ogniska trafiłem we wrześniu 1992 roku, kiedy rozpocząłem edukacje w szóstej klasie szkoły podstawowej. Decyzję o zapisaniu mnie tam podjęła mama nawet nie informując ojca o tym. Moi rodzice byli dawno po rozwodzie, a tata mieszkał w Zakopanym ze swoją kolejną żoną. Nasze kontakty ograniczała odległość i jego praca. Widywaliśmy się na dłużej w okresie świątecznym i wakacyjnym. Mieliśmy kontakt listowny, bo w domu nie było telefonu. Mimo to był na bieżąco z informacjami o moim postępowaniu w nauce. Nie mógł być przy mnie 24 godziny na dobę. Nie zorientował się, że uczęszczam do ogniska. Ja sądziłem, że on o tym wie. Mama miała trudny charakter a mnie nie było łatwo odnaleźć się pomiędzy jej światem a ojca. Wpłynęło to na moje podejście do nauki. Miałem problemy z przyswajaniem wiedzy szczególnie w przedmiotach ścisłych. Na indywidualne nauczanie nie miałem szans. Co mogła moja mama zrobić mając ze mną problem wychowawczy? Podjęła najgłupszą decyzję zapisując mnie do Ogniska „Gocław”. Typowa spychologia w jej wykonaniu spowodowała, że na trzy lata znalazłem się w miejscu, w którym żadnemu dziecku nie życzę, aby się znalazło. Co więc było nie tak przy Witoszyńskiego 1? Wychowankowie mieli nabożny stosunek do wychowawców nazwanych przez nich „ciociami” i „wujkami”. Był to pomysł Kazimierza Lisieckiego. Ja tego nie rozumiałem, nie chciałem się zwracać do obcych osób w taki sposób. Dzieci to małe drapieżniki, jeśli zauważą coś nie tak u ciebie, to szybko odczujesz ich niechęć. Przemoc starszych i silniejszych czułem na każdym kroku, ośmieszany przez wychowawców czułem się źle. Moją reakcją na to było zamknięcie się w sobie. Uczęszczanie do tej placówki nie zaszkodziło i nie pomogło mi w nauce. Kiedy już drugi rok byłem w ognisku (uczęszczałem do 7 klasy), mama postanowiła zatrudnić korepetytorkę od matematyki. Ona bardziej niż wychowawcy z ogniska pomogła mi podciągnąć oceny w nauce. Do ogniska musiałem jednak uczęszczać. Popełniłem kilka głupot w czasie mojego pobytu i chociaż wielu wychowanków robiło gorsze rzeczy, to ja spotykałem się z największym potępieniem ze strony wychowawców. Te głupie zebrania, jakieś rady plemienne wzorowane na indiańskich, co każdy poniedziałek. Nigdy tego nie zapomnę. Kiedy chciałem się spotkać z kolegami i kuzynami nie mogłem przez ognisko. Kiedy pryskałem stamtąd do domu przed czasem (co się rzadko, ale zdarzało) robiła się afera. Jestem niemal tego pewien, że wychowawcy wiedzieli dobrze, że moim problemem była mama, a nie ja sam. Nie chcieli tego przyznać, przy okazji wykazywali się bezradnością wobec mojej mamy. Tuż przed końcem roku szkolnego, kiedy kończyłem 7 klasę doszło do znamiennego incydentu w ognisku. Pewnego czerwcowego dnia musiałem wcześniej wyjść. Poinformowałem o tym wychowawcę, że nie będę mógł uczestniczyć na zebraniu, podczas którego przyznawano wychowankom pióra (wzorem indiańskich) już nie pamiętam za co? Według wychowawcy nie mogłem, bo sam się zgłosiłem a spotkanie jest ważne. Przecież poinformowałem, że nie mogę, ale on swoje. Zrobiłem co uważałem i dnia następnego była awantura, a jedna z wychowawczyń (pani psycholog) zapowiedziała, że od następnego roku szkolnego nie będę już uczęszczać do ogniska. O całej sytuacji mama nie została poinformowana a ja po wakacjach musiałem ponownie zawitać w progi bloku przy ulicy Witoszyńskiego 1. W końcu nie wytrzymałem. Powiedziałem mamie, że 8 klasa to już poważna sprawa a ognisko mi tylko przeszkodzi w zdaniu do liceum. Mama się ugięła, w listopadzie 1994 roku przestałem uczęszczać do ogniska. Przyznała mi rację nie pod wpływem moich argumentów a przez incydent jaki miał miejsce wcześniej z udziałem mojej wychowawczyni i Krystyny Wojciechowskiej. Zakupiono bilety na „Skazani na Shawshank” wyświetlany w kinie „Muranów” dla jednej z grup ogniskowych do której uczęszczałem. Brakowało jednej osoby, kierowniczka zdecydowała, że pojadę. Mama została poinformowana, była wściekła o mój późny powrót do domu. Triumfowałem po tym jak mogłem wracać ze szkoły bezpośrednio do domu, szybko zapomniałem o ognisku. Po zdaniu egzaminów do liceum satysfakcja zmieniła się w gorycz. Stanowisko mamy po paru miesiącach zmieniło się 180 stopni, miałem powrócić do ogniska po wakacjach. Uzasadnienia z jej strony nie było. Po powrocie znowu wróciłem do starych metod pryskania stamtąd, aż w końcu po kolejnych konfliktach z kadrą pedagogiczną zadzwoniłem do ojca i poinformowałem go, że mam dość. Był zaskoczony, że uczęszczałem do jakiegoś Ogniska „Gocław”. Zadzwonił do pracy mamy, w ostrym tonie zakazał jej posyłania mnie tam, a sam postanowił rozmówić się z Krystyną Wojciechowską. Rozmowa między nimi przebiegała w niemiłej atmosferze. Taki był finał trzech lat uczęszczania do ogniska, instytucji oddającej stan ówczesny państwa budowanego z kartonu i dykty. Już tam nie chodzę odpowiedziałem koledze z liceum, kiedy spytał mnie czy uczęszczam do ogniska i po co? Ulga była namacalna a radość bezgraniczna. Nie oznaczało to końca kłopotów z moją mamą, która wraz z wiekiem miała coraz więcej problemów ze samą sobą. Mnie udało się skończyć liceum, znaleźć pracę. Moi rodzice już nie żyją od lat. Co się stało z samym Ogniskiem „Gocław”? Przestał istnieć w 2022 roku. Przez kolejne miesiące po moim odejściu wszystko funkcjonowało po staremu. Wiosną 1997 roku okazało się, że Krystyna Wojciechowska jest ciężko chora. Przestaje wówczas być kierowniczką ogniska a zastępuje ją kto inny. Umiera na początku 1998 roku. Był to cios dla kadry i wychowanków. Odeszła w momencie bardzo trudnym dla Ogniska „Gocław”. Rząd Jerzego Buzka przeprowadził rok później cztery reformy, z których dwie edukacji i administracyjna przesądziły o końcu placówki przy Witoszyńskiego 1. Zespół Ognisk Wychowawczych im. Kaźmierza Lisieckiego „Dziadka” przestał podlegać bezpośrednio Ministerstwu Edukacji Narodowej a to warszawski ratusz przejął nad nimi piecze. Miało to przełożenie na niełatwą sytuacje finansową ZOW-ów. W 2000 roku z przyczyn finansowych właśnie rozwiązano grupę hotelikową Ogniska „Gocław” a dwa lata później przeniesiono ognisko do bursy przy ulicy Łukowskiej na warszawskim Grochowie, gdzie nie było już miejsca na Pogotowie Opiekuńcze dla samotnych matek. Pogotowie istniało razem z ogniskiem, powstało w cztery lata wcześniej, w 1985 roku. Koniec obu placówek z niekłamaną satysfakcją przyjęła większość tamtejszych mieszkańców. Nie kryli niechęci do wychowanków, niejednokrotnie pisali petycje do administracji spółdzielni, że chcą zamknięcia obu placówek opiekuńczych. Mieli typowe stereotypowe myślenie o osobach tam uczęszczających i mieszkających. Zdania nie zmienili nawet, gdy kilkoro dzieci sąsiadów zaczęło tam uczęszczać. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że ówczesna kierowniczka ogniska kandydowała w przedterminowych wyborach samorządowych w Warszawie z ramienia najbardziej antyspołecznej partii Unii Wolności. Wybory odbyły się jesienią 2000 roku. Była kandydatem do Rady Dzielnicy Warszawa Praga-Południe, ale się nie dostała. Kolejni wychowankowie i pedagodzy ogniska musieli przez następne lata przenosić z miejsca na miejsce. W 2008 roku dostali nową siedzibę przy ulicy Meissnera na Gocławiu niedaleko pierwszej lokalizacji ogniska przy Witoszyńskiego 1. Kiedy po latach odnalazłem wszystkich wychowanków i wychowawców na Facebooku zrozumiałem, że łączyła ich więzi przyjaźni z czasów istnienia ogniska. Nie mam wątpliwości, Ognisko „Gocław” było dla nich ważne. Mogli liczyć na wychowawców, ja nie mogłem. Placówki opiekuńcze i pomocowe niezależnie dla kogo są stworzone dzieci czy dorosłych mają na celu podporządkowanie sobie podopiecznych ograniczając im często wolność. Skoro znalazłeś się tu taj, to najwyraźniej nie bez powodu. Nie szło mi w nauce, a do tego mama zawiodła, a skoro tak można było mną pomiatać. Tak się dzieje m.in. w domach dziecka od lat. System panujący w Polsce po 1989 roku wypchnął poza nawias wiele osób, rodzin i seniorów. Państwo miało im do zaproponowanie taką pomoc jaką ja dostałem w ognisku. Po latach mści się to na systemie liberalnej demokracji, który większość wychowanków i ich rodzin wykluczył. Być może wielu z nich jest przeciw temu systemowi, ale po stronie skrajnieprawicowej. Niestety państwo zawiodło i zawodzi najsłabszych. Niestety pomoc jaka jest im niesiona przypomina formę represji, kary za to w jakiej rodzinie się urodzili i jaki ma stan majątkowy. Póki się to niezmienni takich historii jak moja będzie tysiące.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ach te lata 90.!

Kamilka z „upiornego” domu

Pan i władca